Mongolia 09
Wyprawa w północną tajgę i tundrę Mongolii w poszukiwaniu Caatanów
W dniu 3 sierpnia 2009 roku wspólnie z absolwentką Oceanografii – Agnieszką z Elbląga, lekarzem pediatrą Jankiem ze Swarzędza oraz marynarzem (mechanikiem okrętowym ) Krzysztofem z Poznania wyruszyliśmy z Moskwy koleją transsyberyjską, by po trzech dobach jazdy dotrzeć do miejscowości Abakan, stolicy Abchazji . Stąd taksówką po 6 godzinach dotarliśmy do miejscowości Kyzył – stolicy obwodu Tuwińskiego. . Mieszkanie na nocleg znaleźliśmy w ogłoszeniach miejscowej gazety. Miasto położone jest nad rzeką Jenisej, na brzegu której stoi pomnik wskazujący geograficzny środek Azji. Aga, Krzysztof i Janek odważyli się nawet na kilkunasto minutową kąpiel w chłodnej rzece o wartkim nurcie. Ponadto w mieście zwiedziliśmy nowo otwarte muzeum historii naturalnej Tuwy, gdzie okazyjnie mogliśmy oglądać wystawę relikwii buddyzmu, przedmioty i zdjęcia pochodzące od kolejnych Lamów. Mieliśmy również w planie spływ tratwą po Jeniseju, jednak nie odpowiadał nam termin spływu i musieliśmy z niego zrezygnować. Odwiedziliśmy miejscowy bazar, jednak poza w większości „chińszczyzną” nie znaleźliśmy nic ciekawego. Pogoda była upalna więc co chwila popijaliśmy kwas chlebowy tak bardzo tu rozpowszechniony i sprzedawany na ulicy ze specjalnych beczek. W Ułan Ude noc spędziliśmy w miłej atmosferze Domu Polskim prowadzonym przez Marię Iwanowną. Wcześniej udaliśmy się na zwiedzanie miasta, którego główną atrakcją jest największa na świecie głowa Lenina usytuowana na głównym placu w centrum miasta. Jej wielkość wynosi 10 metrów i jest wpisana go księgi rekordów Guinesa. Następnego dnia przekroczyliśmy granicę mongolską wysiadając o północy na stacji w miejscowości Darchan. Stanowiliśmy małą sensację wśród oczekujących na pociąg Mongołów. Kilku z nich w stanie wskazującym na spożycie podchodziło do nas próbując nawiązać rozmowę , szczególnie w języku rosyjskim. Jeden z nich (poszukiwacz złota) zaproponował nam spółkę. I że nas nauczy jak szuka się tego kruszcu. Podziękowaliśmy grzecznie, bo w kolejce stał już następny, który chciał nas nauczyć gry w karty i prosił, żeby mu na czas jazdy w pociągu przechować większą gotówkę, bo on się boi, że wszystko przepije. Delikatnie wycofaliśmy się ze złożonej propozycji. Wreszcie z 3 godzinnym opóźnieniem nadjechał pociąg do Erdenet. Ruszyliśmy o 4 nad ranem, ledwo zamknęliśmy oczy, już trzeba było wysiadać. O godz. 9 wysiedliśmy w Erdenet po czym UAZ-em ruszyliśmy w 14 godzinną podróż po bezdrożach, rzekach, bagnach, Początkowo cieszyliśmy się, że w blaszanym UAZ-ie będzie dużo miejsca dla naszej czwórki, jednak szybko okazało się, że dodatkowym pasażerem będzie Rosjanin, który przez 9 miesięcy podróżuje po świecie, a trzy miesiące spędza w domu „oprawiając” materiał z podróży. Ale to jeszcze nie byli wszyscy. Do naszej ekipy dołączyła trzyosobowa mongolska rodzina, dodać do tego dwójkę kierowców to odechciało nam się jazdy. Na trasie Erdenet – Murun nie ma drogi, ani tym bardziej asfaltu. Prędkość średnia nie przekraczała 20 km/h. Raz po raz podskakiwaliśmy na dołkach, omijaliśmy błotniste kałuże i przejeżdżaliśmy przez rzeki. Aż wreszcie ok. 2 w nocy dotarliśmy do Murun. Niezmiernie zmęczeni na nocleg zatrzymaliśmy się w domu kierowcy, gdyż nie byliśmy w stanie szukać jakiegoś hotelu. Karimaty i śpiwory rozłożyliśmy na podłodze. Poczęstowani zostaliśmy chlebem z maslem i gorącą herbatą. Zasnęliśmy ok. 3 w nocy. O 9 pobudka, wymiana waluty i jazda w dalszą drogę.
Ludzie którzy przywieźli nas do Murun i przenocowali zdeklarowali się zawieźć nas do leżącej nad jeziorem Chubsuguł miejscowości o nazwie Hotgol, odległej o 6 godzin jazdy, skąd konno mieliśmy wyruszyć na poszukiwanie Caatanów. Na 10 km przed Hotgol nasz UAZ zbyt gwałtownie wjechał w wodę zalewając silnik. W czasie mojej pierwszej wyprawy po Mongolii stałem dwa dni na pustyni Gobi, w 40 stopniowym upale bez picia, więc jak to mówią „historia lubi się powtarzać”. Przejeżdżająca obok Toyota z turystami wyciągnęła nas z wody, jednak miała z krótką linę by móc nas poholować. W tym samym miejscu, gdzie my czekaliśmy nie wiadomo na co zepsuł się jadący z naprzeciwka UAZ. Wysiadła z niego grupa Mongołów, która nieśmiało podeszła do nas. Gdy dowiedzieli się, że jesteśmy z Polski, a jeden z naszych uczestników przedstawił się, że ma na imię Janek jakby na komendę zaczęli wymieniać: Gustlik, Grigorij, Szarik, a jeden z Mongołów dodał
„ Czetyrie tankisty i sobaka”. Wszyscy razem wybuchnęliśmy gromkim śmiechem. Od razu atmosfera rozluźniła się i przystąpiliśmy do robienia wspólnych fotek. Ubrana w kolorowe del grupa zmierzała do Ułan Bator. Niektórzy z nich dali nam swoje zdjęcia i napisali nr telefonów prosząc o kontakt, gdy już będziemy w UB. Przesiedliśmy się do przejeżdżającego innego UAZ-a dzięki jadącym w nim Belgom i Kanadyjczykom. Mieliśmy troszkę szczęścia, gdyż grupa ta zmierzała do ośrodka, z którego wyruszało się w góry do Caatanów. My wcześniej trochę na ślepo jechaliśmy w tamten region nie mając zbyt dobrego rozpoznania. Rozbiliśmy namioty obok drewnianego domku w którym mieszkali właściciele posesji i organizator wypraw konnych. Po rozmowie z „szefem” ustaliliśmy, że wyruszymy za dwa dni, gdyż potrzebne będzie zgłoszenie naszego wyjazdu w góry w urzędzie w Murun. Pogoda była piękna, ok. 20 stopni, więc jakież było nasze zdziwienie, gdy rano na namiocie zauważyliśmy szron. Dwójka Polaków, którzy właśnie wrócili z dwunastodniowej konnej eskapady i opowiadali, że jechali w śniegu po kostki. Nadszedł dzień wyjazdu w trasę. Pod nasz obóz podjechało 8 koni wraz z dwoma mongolskimi przewodnikami o imionach Maha i Orna. Rozpoczęło się troczenie koni na dwa „bagażowe” a my zasiedliśmy na swoich rumakach. Początkowo jadąc wzdłuż jeziora układaliśmy się w siodłach, dociągali popręgi. Po 3 godzinach jazdy oddalając się nieco od jeziora dotarliśmy do kilku domków i jurt. Okazało się, że Maha zaprosił nas do swojego domu na posiłek. W chatce zastaliśmy jego matkę i rodzeństwo. Poczęstowano nas herbatą z mlekiem oraz przepysznym kefirkiem i chlebem z masłem. W czasie, gdy my posilaliśmy się, siostra Mahy zajmowała się przyrządzaniem obiadu oprawiając świeżo zabite zwierzątko. Nie wyglądało to zbyt apetycznie i w duszy baliśmy się, że może zostaniemy tym poczęstowani. Jednak po godzinie odpoczynku odjechaliśmy w dalszą drogę. Trasa wiodła przez niewielkie wzgórza i ponownie dotarliśmy do jeziora Chyubsuguł. Jechaliśmy linią brzegową przez trzy bardzo słoneczne dni zatrzymując się na noclegi w uroczych miejscach. Od strony wschodniej jezioro Chubsuguł, od zachodu pasmo górskie z ośnieżonymi wyższymi partiami, a na północy z dala widoczne Sajany będące już po stronie rosyjskiej. Po trzech dniach odbiliśmy na zachód zostawiając w tyle przepiękne jezioro Chubsuguł nazywana Małym Bajkałem. Teraz jechaliśmy korytami rzek których poziom wody o tej porze roku gwarantował spokojną przeprawę. Wreszcie wjechaliśmy na olbrzymią równinę, na której widoczność sięga spokojnie ponad 50 km. Zaczęły się wreszcie górki, teren ciężki do jazdy ze względu na to, że panuje tu tzw. Wieczna zmarzlina, której odtaja tylko wierzchnia warstwa. Konie zapadały się po brzuch, i trzeba było uważać by nie wylecieć z siodła. Piątego dnia dotarliśmy do miejscowości Rinciborne, gdzie noc spędziliśmy w bazie turystycznej i wreszcie mogliśmy wykąpać się w ciepłej wodzie. Następny dzień upłynął nam na przejechaniu jednej olbrzymiej równiny, na której znajdowało siętysiące małych jeziorek mieniących się błękitnym kolorem. W jednym z nich próbowaliśmy razem z Mahą łowić ryby, ale nieskutecznie. Następnego dnia dotarliśmy do ostatniej już miejscowości Terchijn Tsaagan Nuur. Tu bardzo serdecznie powitano nas w stojącym na skraju wioski domku. Wymieniliśmy prezenty i po chwili zajadaliśmy się przepysznym kwaśnym mlekiem, a obdarowane przez nas dzieci od razu włożyły do ust lizaki. To była ostatnia miejscowość, dalej już tylko tajga i tundra. W miejscowym sklepie zakupiliśmy prowiant, a że nie było chleba, zmuszeni byliśmy do zakupu ciastek, które później smarowaliśmy miodem. W miejscowości tej była placówka starży granicznej, w której mieliśmy podbić wjazd w strefę nadgraniczną. Niestety, z powodu niedyspozycji komendanta czekaliśmy ponad 2 godziny. Gdy wytrzeźwiał podbił nasz zezwolenie i wreszcie mogliśmy ruszyć w drogę. Zatrzymaliśmy się na nocleg nad pięknym kanionem. Noc była bardzo zimna, temperatura musiała spaść co najmniej poniżej -5 stopni, gdyż pozamarzała nam woda w butelkach. Po zwinięciu obozu ruszyliśmy miałem nadzieję na ostatni etap w drodze do Caatanów. Droga dłużyła się niesamowicie, jechaliśmy już ósmą godzinę przez bagna, gąszcze, krzewy borówek, gdy wreszcie wyjechaliśmy na nagie przełęcze, gdzie miejscami zalegał śnieg. Kręgosłupy bolały, pośladki odbite, a tu końca nie widać. Z czasem zacząłem wątpić czy w ogóle znajdziemy tych Caatanów. Po pe zjechaniu jednej z przełęczy zaczęliśmy stromo schodzić w dół. Musieliśmy zejść z koni, gdyż nachylenie stoku było tak ostre. I nareszcie, w oddali oczom moim ukazały się białe namioty SĄ! Prawie wykrzyknąłem szczęśliwy jak nigdy. Nareszcie dotarliśmy do miejsca do którego rocznie dociera tylko kilkudziesięciu turystów. Po 9 dniach czasem morderczej jazdy, po 7-8 godzin obijania pośladków wreszcie dotarliśmy do celu. Widok był niesamowity. Obóz w którym rozbitych było 12 namiotów zwanych Ort, a pośród nich leżące renifery. Patrzyłem z zapartym tchem. Miejscowe psy wyszły nam naprzeciw głośno oszczekując . Zostaliśmy zaproszeni do pierwszego namiotu. Jego wnętrze przeraziło nas troszkę. Namiot złożony z kilku żerdzi owiniętych skórami reniferów i brezentem wewnątrz był prawie pusty. Bez podłogi na klepisku tylko po jednej stronie położony brezent, na środku piecyk taki jak w jurcie, małe radyjko tranzystorowe, mała maszyna do szycia, deska do krojenia mięsa i miska. To wszystko. Aha, na ścianie namiotu wisiała żarówka, gdyż przy każdym Ort stały baterie słoneczne a przy niektórych dodatkowo anteny satelitarne. Przywitały nas trzy kobiety i dziewczynka. Jedna z kobiet była szamanką. Najstarszej podarowaliśmy cukier, sól i mąkę, a w zamian poczęstowano nas chlebem , mlekiem i serem z renifera. Po krótkiej rozmowie w języku angielskim, (jedna z kobiet świetnie nim władała) rozbiliśmy swoje namioty wśród odpoczywających reniferów. Noc minęła spokojnie. Rano właściciele tych zwierząt wyprowadzili je w wyższe partie gór, gdzie znajduje się ich ulubiony mech, po czym przyszli w okolice naszych namiotów i na ziemi rozłożyli swoje „sklepiki”. Większość przedmiotów wykonana była z rogu renifera. Każdy z nas dokonał małych zakupów po czym zwinęliśmy obóz i żegnając się z miejscową ludnością ruszyliśmy w drogę powrotną. Po pięciu dniach dotarliśmy do bazy w Hotgal, a następnie UAZ-ami i autobusami do Ułan Bator, skąd 15 września wyruszyliśmy w drogę powrotną, przez Ułan Ude, Irkuck, Moskwę, Lwów – każdy do swojego miasta. Ja do ukochanego Jasła.
Gorące podziękowanie dla Pana Edwarda Gierut z firmy „Jafar S.A. z siedzibą w Przysiekach oraz Ryszarda Mastej z Centrum Zdrowia „dr Mastej” w Jaśle, którzy jak co roku wsparli finansowo tę wyprawę.